Dziesięć sekund przed śmiercią
Czy
ktokolwiek z nas zastanawiał się jak umrze? Lub, co pewnie ważniejsze, kiedy to
nastąpi? Czy ludzie w ogóle myślą o
śmierci? Z pewnością nie ci, w moim wieku. O śmierci nie myślą chuderlawe,
roześmiane czternastolatki z rozwianymi od pędu włosami i mocnymi, młodymi
sercami, pompującymi miarowo krew w ich żyłach. Nie sądziłam, że śmierć może
spotkać kogoś takiego jak ja. A jednak los bywa przewrotny.
Ludzie często śmieją się Bogu w twarz,
próbując zrozumieć dlaczego takie nieszczęście spotyka właśnie ich. Wypominają
Mu wszystko co zrobili dobrze, próbują przekonać, że przecież nie zasłużyli na
to, czym ich obciąża, bądź odwracają się od Niego, uciekają jak rozgniewane
nastolatki po kłótni z ojcem. Jednak ja
nie miałam powodów do złości. Już w ósmej sekundzie mojej śmierci wiedziałam,
że powinnam raczej dziękować za to, co zostało mi ofiarowane, co było mi dane
przeżyć. Niespodziewana śmierć to podobno coś strasznego. Nie można się do tego
przygotować – idziesz ulicą i za chwilę leżysz martwy na bruku. Paradoksalnie,
kiedy ktoś umiera długo w szpitalu, otoczony przez ludzi, którym zawsze może
się zwierzyć, którzy mu pomogą, jest łatwiej. Bo gdy nadchodzi ten moment, jest
się przygotowanym. Mówisz ostatnie „Do widzenia”, „Żegnam”, „Widzimy się po
drugie stronie” i odchodzisz w stronę światła. Takie proste. Mimo to poradziłam
sobie bez tego. Zanim odeszłam, miałam dziesięć
sekund. Tylko tyle, by się pożegnać,
zostawić wszystko za sobą… Te dziesięć sekund zostało mi ofiarowane jako
najlepszy prezent, jaki dostałam w życiu, które już dobiegało końca. A może
tylko mi się wydawało, że to dziesięć sekund? Może to było dziesięć godzin?
Doprawdy nie wiem, jednak to chyba nieistotne. Oto jak wyglądały ostatnie
chwile mego życia.
Dziesięć. Widzę pole skąpane w złotym
morzu. Zachodzące słonce koloruje chmury na fioletowo i pomarańczowo. Gorące,
ciężkie powietrze wypełnione jest wieczorną ciszą. Za chwilę zapadnie zmierzch,
wszystko przykryje gruba kołdra nocy. Jest tak pięknie. Kiedy miałam siedem
lat, biegałam w zbożu, ukrywając się przed starszym bratem. Kładłam się na
kłosach i obserwowałam zmieniające kolory niebo. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa,
bezpieczna, beztroska. Pamiętam wyraźnie soczysty kolor porzeczek na ustach
Karola. Pamiętam, jak później mama go okrzyczała, gdy wróciliśmy do domu cali
umorusani. Widzę jak na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy. Uwielbiałam
gwiazdy. Wiele, letnich nocy przesiedziałam na parapecie, wpatrzona w te
malutkie punkciki na niebie, wciąż nie mogąc wyjść z podziwu nad ich pięknem.
Mogłam przysiąc, że nie istniało na świecie nic równie olśniewającego. Za sobą
mam las, przed sobą złocistą równinę. Czuję podmuch ciepłego, przesyconego
słodyczą wiatru. Oddycham, a razem ze mną oddycha cały świat. Zamykam oczy i
jestem w domu.
Dziewięć. Słyszę kołysankę. Mama pochyla
się na łóżeczkiem małej Basi, śpiewając kojącą melodię. Mała oddycha spokojnie,
miarowo. Pogrążona jest w błogim śnie, nie wie jeszcze jaki trud przed nią. Nie
wie, jak ciężkie jest życie. Widzę matkę, w słabym świetle lampki nocnej. Jej
twarz naznaczona jest zmarszczkami, powieki ciężko opadają, dłonie mechanicznie
przesuwają się po kocyku dziewczynki. I głos. Jest taki cichy. Mama jest
zmęczona, a jednak z jej oczu bije taka miłość, jakiej nie sposób zaobserwować
nigdzie indziej na Ziemi. Mama bardzo kocha wszystkie swoje dzieci. Ilekroć
stłukłam kolano, bolał mnie ząb, bądź dostałam słabą ocenę, to jej ciepłe
ramiona koiły mój ból, jej głos zapewniał, że wszystko się ułoży, że przecież
to nie koniec świata. Miałam nadzieję, że ktoś jej o tym przypomni, kiedy ja
nie będę już mogła.
Osiem. Widzę Karola. Pochyla się nad
podręcznikiem od matematyki i marszczy czoło. Biedak, nie może rozwiązać
kolejnego zadania. Złości się i ciska książką przez pokój. Wstaje i zaczyna w
kółko chodzić po pomieszczeniu. Zawsze tak robi, kiedy zanadto się zdenerwuje.
Czuję pragnienie by teraz mu pomóc. Chciałabym mu wytłumaczyć, że to tylko
głupi przedmiot, kolejna trudność, którą można pokonać. Jednak ja nie mogę
pokonać tego co się dzieje. Muszę się pożegnać. W jego niebieskich oczach widzę
gniew i rezygnację. Niemal czuję jak wypuszcza powietrze, spuszczając z siebie
cały gniew. W końcu podnosi książkę i wraca do biurka. Otwiera zeszyt i z uwagą
czyta polecenie po raz kolejny. Widzę jak porusza przy tym ustami. Teraz wiem,
że mój brat poradzi sobie w życiu. Wyrzuci z siebie gniew i pójdzie naprzód.
Siedem. Siedzę w samochodzie z tatą. Jego
oczy skierowane są na jezdnię. Co jakiś czas ziewa. W radiu leci leniwie jakaś
piosenka, jednak tato jest zamyślony, nie wie co dzieje się wokół niego. Jest
również zmęczony. Praca w fabryce wykańcza go pomału, jednak nie przyzna się do
tego, nie przed mamą. Widzę przed sobą człowieka, który kiedyś uczył mnie
jeździć na rowerze i rolkach, który zawsze był, kiedy go potrzebowałam, jednak
teraz to tylko cień dawnego taty. Zaraz wróci do domu, zje odgrzewany obiad,
wymieni parę zdań z mamą, może pomoże Karolowi z matmą… A potem pójdzie spać,
jak co wieczór. Liczyłam, że moje odejście nie zasmuci go na długo, że może
zmieni się na lepsze. Wszystko co mogłam zrobić, to mieć nadzieję.
Sześć. Jestem u siebie w pokoju. Widzę
porzucone rzeczy. Cały bałagan jaki zostawiłam, wychodząc z domu. Na podłodze
walają się moje ubrania i zabawki naszego kota – Meli. Na ścianie wisi wielka
mapa nieba. Dostałam ją od rodziców na jedenaste urodziny. Okno jest uchylone,
więc wiatr szturcha delikatnie firanę. Na mojej szafie widzę różnobarwne
kwiaty, które namalowałam ostatnio, w przypływie weny. Cieszyłam się, że
chociaż taką pamiątkę mogę po sobie postawić. Koślawe, kolorowe kwiaty, które
na zawsze już będą związane z moim imieniem. Zerkam na biurko. Oprócz sterty
książek zauważam tam kartkę, na której skreśliłam kilka słów do chłopaka, który
mi się podobał. Chciałam się z Nim umówić. Dobrze, że nie zdążyłam podrzucić mu
tego listu. W tym pokoju przeżyłam tyle wspaniałych chwil. Tu płakałam, śniłam,
tańczyłam i pierwszy raz piłam piwo z Karolem. Tyle wspomnień. Uśmiechnęłam się
do siebie i już mnie nie było.
Pięć. Patrzę na swoich przyjaciół. Idą
roześmiani, ciesząc się letnim wieczorem. Jeszcze nie wiedzą, że do nich nie
dołączę. Jestem szczęśliwa widząc ich razem. Potrzebują siebie nawzajem, tak
jak ja potrzebowałam ich. Szymon, Paweł, Kasia i Weronika – wszyscy młodzi, z
wielkimi perspektywami, radośni i zdolni. Nie wątpiłam, że czeka ich wiele
przeszkód. Szymon jeszcze nie jeden raz się zakocha. Tak boleśnie i bez
pamięci, że wydawać się będzie, iż to koniec świata. Pawła czeka dużo pracy nad
sobą. Musi poprawić stopnie i poważnie zacząć myśleć o swojej przyszłości.
Kasia potrzebuje teraz siły, by poradzić sobie z chorobą babci, jednak wiem, że
ma na kogo liczyć. Weronika musi zerwać z chłopakiem, bo to straszny tłumok,
który na nią nie zasługuje i mam nadzieję, że postąpi mądrze. Jestem
przekonana, że dadzą sobie radę. Muszą.
Cztery. Biegnę szybko przez gęsty las.
Słyszę w uszach gwizd powietrza i mój radosny śmiech. Wolność. Jestem zupełnie
wolna! Nagle pragnę pofrunąć i tak też się dzieje. Unoszę się wysoko ponad
lasem, ponad domami i wszystkim co znam i lecę. Jestem coraz bliżej gwiazd
które tak bardzo kocham i nie ma dla mnie nic ważniejszego. Śmieję się tak
głośno iż mam wrażenie, że słychać mnie nawet na dole, daleko pode mną. I ta
myśl również napawa mnie radością. Radość jednak zaczyna zmieniać się w coś
innego. Coś się dzieje i zaczynam powoli opadać na ziemię. Spadam i spadam,
jednak nie czuję niepokoju, tylko ciekawość. W końcu dostrzegam w dole grupę
ludzi. W miarę jak opadam niżej widzę karetkę, sanitariuszy, gapiów i mnie
pośrodku tego wszystkiego.
Trzy. Reanimacja trwa, jednak ja już wiem,
że nie uda im się mnie sprowadzić. Widzę twarze ludzi, przerażonych i
skulonych. Jedni płaczą, inni zasłaniają usta. Ktoś dzwoni przez telefon.
Jednak nie słyszę żadnych głosów. Czuję się tak, jakbym obserwowała całe
zajście z pod szklanego klosza, tyle że ja byłam po tej drugiej stronie, a
martwa ja pod nim. Lekarze również krzyczą coś do siebie. Przesuwa się następny
slajd i już jesteśmy w karetce. Nadal nic nie słyszę, ale mogę obserwować co
się dzieje. Widzę jak z czoła lekarza, który przeprowadza reanimację, leci pot,
widzę rezygnację w jego oczach, rezygnację, która miesza się z gniewem.
Stopniowo odzyskuję fonię, przez grubą warstwę przebija się do mnie jego głos.
- No dalej!
Masz piętnaście lat! No dalej! – krzyczy.
Dwa. Leżę bez życia na łóżku szpitalnym, a
lekarka wypisuje akt zgonu. Nie czuję naprawdę nic, oprócz głębokiego spokoju.
Co prawda nie wiem, co tutaj robię, ale może to czas bym pożegnała się ze samą
sobą? W końcu do sali wchodzą moi rodzice, załamani i skuleni. Mama krzyczy w
histerii, tata trzyma ją silnymi ramionami, jednak nie kryje łez. Na ten widok
dziwnie się wzruszam. Chciałabym im pomóc, jednak nie mogę nic zrobić. Po
chwili wraca do mnie spokój. Przecież nic mi nie jest, idę do lepszego świata.
Kiedyś to zrozumieją. Spoglądam jeszcze raz na siebie, a potem wszystko tonie w
bieli.
Jeden. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Nie ma
wdechu. Nadal żyję. A przynajmniej mogę myśleć, więc to dużo i jestem
szczęśliwa. Gdybym tylko jeszcze dostała kawałek czekola…
14.03.2015 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz